Nasze podróże małe i duże


Karpacz.
byliśmy tam 3-4 lata temu. To było w naszym życiu "przed", albo inaczej mówiąc, w naszym "poprzednim życiu".
Cudowne wakacje. Pogoda w kratę, jak to w górach, a zwłaszcza w Karpaczu. Dziewczyna u której mieszkaliśmy, powiedziała, że, żeby w Karpaczu trafić na ładna pogodę, to trzeba mieć fuksa. My mieliśmy pół fuksa ;)
Ale i tak było super.
Przez tydzień, codziennie wychodziliśmy w  góry, z wyjątkiem dnia, kiedy pojechaliśmy do westernowego miasteczka (odradzam ;) )
Kwaterę wybrałam i zabukowałam nieprzypadkowo przy Świątyni Wang, czyli przy samym parku, przy szlakach turystycznych.

Pierwszego dnia po zrzuceniu bagaży na kwaterze ruszyliśmy w góry. Podeszliśmy pod Świątynię Wang i już mieliśmy syć. Zero przygotowania, zero formy i kondycji, jak to u mieszczuchów bywa. Ale, ubrani w porządne buty, pełne, nie sandałki ;)
Wystartowaliśmy szlakiem niebieskim, czyli łagodnym, ale długim dość. Naszym celem w tym dniu było Schronisko Samotnia. Kiedy tam doszliśmy, naszym oczom ukazał się przepiękny widok. W schronisku zamówiliśmy piwko na pół dla się, czyli dorosłych i  hot-doga dla młodszej córki. Jakże niemile byłam zaskoczona usłyszawszy cenę za tegoż mizernego hot-doga-9zł! Serio, to był najdroższy i najmniej smaczny hot-dog jaki dane mi było ugryźć......
Posiedzieliśmy przy schronisku i po krótkim odpoczynku poszliśmy dalej, w górę, w stronę schroniska Strzecha Akademicka. Stamtąd zaczęliśmy schodzić w dół do Karpacza. Zejście było zabawne, bo pod dość dużym nachyleniem, więc musieliśmy się ostro zapierać stopami, żeby się nie skulać. Zimą jest tam tor saneczkowy, a szlak jest barwy żółtej.




Dzień 2.
Spędziliśmy go stacjonarnie, w Karpaczu. Poszliśmy m.in. do Muzeum Zabawek. Było miło, fajnie, ale bez fajerwerków. Bo dzieci to lubią się zabawkami bawić, a nie podziwiać je przez szybkę....Nie mniej, polecam zajrzeć tam :)






Dzień 3.

Szykując wyprawę do Karpacza, będąc jeszcze w domu, szukałam w internecie informacji na temat atrakcji, które warto zobaczyć/odwiedzić. I m.in. natknęłam się na wpis jakiegoś pana polecający bardzo wyjazd do miasteczka "na dzikim zachodzie", czyli Western City.
No to pojechaliśmy. Lało tego dnia masakrycznie. Czekaliśmy w ścianie deszczu na kolejkę, która miała nas zawieźć do tegoż miasteczka. Gdy ją w końcu ujrzeliśmy na horyzoncie cieszyliśmy się jak dzieci. Tym większe było nasze rozczarowanie, gdy kolejka przejechała obok nas obojętnie nie zatrzymawszy się.....
W końcu udało nam się ją gdzieś dogonić. Przemoczeni do suchej nitki wsiedliśmy doń.



Kolejka zawiozła nas wprost do Western City. Wysiedliśmy. Ja z młodszą córką weszłyśmy na teren miasteczka, bo M chciała siusiu, małż tymczasem z K mieli czekać przy kasach. Szukając toalety zrobiłyśmy rekonesans i stwierdziłyśmy, że absolutnie nic atrakcyjnego tu nie ma, nadal pada i jest zimno, więc wracamy do reszty rodziny i do Karpacza.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy idąc w stronę wyjścia zobaczyłam małża chyżo zmierzającego w naszą stronę i wymachującego biletami :O
Yyyyyyyyyyyyyy, nie zrozumieliśmy się najwyraźniej ;)
Najpierw była kłótnia, potem cicha godzina, po upływie której stwierdziłam, że szkoda czasu i wakacji na kłótnie i siedzenie z fochem i zaczęliśmy się bawić (zaraz po tym jak się podsuszyliśmy przy kominku w środku saloon'u).
Strzelaliśmy z łuków, rzucaliśmy nożami, próbowaliśmy oswoić byka, obejrzeliśmy pokaz strzelania do celu jakiegoś rewolwerowca, a potem obejrzeliśmy inscenizacje napadu na bank. I to wszystko było fajne, ale najfajniejszy był narrator, który rzucał niezłe teksty komentując napad i poczynania złoczyńców ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz