środa, 26 sierpnia 2015

Wielka radość!

               Jak łatwo się domyślić, radość ta jest spowodowana znalezieniem Mefiego :D
Tak, tak...... Syn wczoraj wracając od swojej Dziewczyny przypadkiem go zlokalizował. Zadzwonił po nas, a że my, jak na staruszków przystało w piżamkach już dogorywaliśmy, to biegiem naciągnęliśmy cokolwiek na siebie i  w biegu złapaliśmy: ja -latarkę i jedzenie, R- transporter i w długą.
              Szliśmy z Synem za Mefim, bo łajza nam uciekała i niestety, uciekła. Rozdzieliliśmy się więc. Nie wiem, gdzie poszli chłopacy, ale ja przetrząsałam krzaki i drzewa przed blokiem za nami ( w sensie-za naszym blokiem ;) ).
              Nie było go tam jednak. I jak już odchodziłam z tego miejsca, usłyszałam nieśmiałe miaaaauuuu. Zatrzymałam się, ale dupa-nic nie widzę w tych egipskich ciemnościach. Na szczęście coś zamiauczało znowu. Ale nadal nic nie widziałam. Godzina prawie 23, Syn zabrał latarkę, byłam zdana na moje, niezbyt sprawne oczęta.
              Ale w końcu go zobaczyłam- siedziało toto we wnęce okna piwnicznego i żałośnie miauczało raz po raz. Podchodziłam do niego bardzo ostrożnie w strachu, że zwieje. Podeszłam całkiem blisko, schyliłam się do niego a on zniknął w czeluściach piwnicy! F.U.C.K. Okno było uchylone. Tracąc już resztki nadziei, wysypałam na rękę jego ulubione krakersy, wyciągnęłam w jego stronę i wołam: Mefi! Mefi! Masz!
               Wyszedł! Duszę miałam na ramieniu, czekałam cierpliwie aż kot w całości przejdzie na tę stronę okna i wzięłam go na ręce. Po zjedzeniu kilku krakersów zaczął się wyrywać. No nie utrzymam gada- pomyślałam i zaczęłam rozglądać się za moimi facetami. Nic, ani widu, ani słychu.
               Nie zważając na późną godzinę, a co za tym idzie ciszę nocną, zaczęłam się drzeć: Syyyyynuuuuuuuuu!!!!! Syyyyynuuuuuuuuuu! Nadal nic...Syna nie ma, Mefi się wyrywa, ja bliska obłędu pędzę w stronę naszego bloku. Nagle w ciemnościach pojawił się małż i podciągając w biegu opadające spodnie od piżamy, przybył mi z odsieczą. Zapakowaliśmy Mefulca do transportera i wtedy dopiero trochę odetchnęliśmy.
               Już bez żadnych problemów zanieśliśmy go do domu, gdzie w napięciu czekały K i M. M oczywiście się popłakała, ale tym razem z radości, więc siostra nie miała zastrzeżeń ;)
               Wszyscy byliśmy, tzn jesteśmy przeszczęśliwi z powrotu naszego kocurka. 
                A druga rzecz, która mnie bardzo cieszy, to nieobojętność ludzi. Tak, NIEobojętność. Mnóstwo osób się zaangażowało w jego szukanie. Jedni udostępniali fotkę i info na Fb, drudzy szukali fizycznie z latarkami po krzakach, a jeszcze inni dawali nam cynka o widzianych kotach w różnych miejscach....to cieszy :)
                Dziękuję :*

wtorek, 25 sierpnia 2015

Wielki smutek

               Zaginął nam kotek. Domowy. Jeden z dwóch naszych kochanych kociaków. Mefi.
To było wczoraj rano. Małż wstając do pracy zauważył jego brak, gdy nie przybiegł, jak zwykle, na jedzenie. Nie wiemy, co się stało. Albo wieczorem wyskoczył z balkonu, albo w nocy czmychnął na klatkę pomiędzy nogami Syna wracającego z nocnych wojaży.
               Nie wiemy.....szukamy go od wczorajszego świtu. Przetrząsnęliśmy wielokrotnie piwnice, klatki schodowe i nasze osiedle. Poinformowaliśmy schronisko (może ktoś go znajdzie i tam odwiezie), porozwieszaliśmy ogłoszenia-plakaty na słupach i drzewach, daliśmy ogłoszenie do lokalnej gazety. Szukamy o różnych porach doby szeleszcząc karmą w woreczku na zachętę, pewnie jest głodny. Co jeszcze możemy zrobić???
              Czekać.....podobno koty wracają...prawie zawsze. A więc czekamy pogrążeni w wielkim smutku.
              Koleżanka- znawczyni kotów powiedziała, że najlepiej ich szukać pomiędzy 2-4 w nocy, ok, dzisiejsza noc należy do nas. Trzymajcie kciuki..



         Dziewczyny się wspierają: K zabroniła M płakać przez miesiąc. Powiedziała, że jak po miesiącu się kociak nie znajdzie, to wtedy wolno jej płakać dopiero....

piątek, 21 sierpnia 2015

Cukier gorszy od tłuszczu??

                    Pod takim tytułem ostatnio telewizja TVN Style wyemitowała program o szkodliwości cukru. Żadne wielkie odkrycie. Z mężem też stwierdziliśmy, że nic, czego już byśmy nie wiedzieli ten program nam nie ukaże, ale...
                    Utwierdził nas w przekonaniu, ,ze dobrze robimy od wielu lat wystrzegając się większych ilości cukru, a biała mąkę, kiedy tylko się da, zastępujemy mąką z pełnego przemiału, nieprzetworzoną. Nieeee, ortodoksami nie jesteśmy, spożywamy cukier, ale jednak uważam, że w małych ilościach. Wyjątkami są imprezy urodzinowe, czy Święta, ale to raptem kilka/kilkanaście dni w roku.
                    Wracając do programu- pokazaliśmy go naszym dzieciom i również, mimo posiadania wiedzy, jaką im wpoiliśmy, wstrząsnął nimi. Zwłaszcza panną M.
                    Od obejrzenia tego programu M zjada mniej węglowodanów, albo np. zamienia częściowo ziemniaki w obiedzie na więcej warzyw, a K, która jeszcze 2 miesiące temu lała rzewne łzy nad talerzem z dorszem, w ciągu tygodnia wszamała go już dwa razy, za każdym razem piejąc peany na jego cześć ;)
                     Czy się taka tendencja utrzyma?? Nie wiem. Ale żywię taką nadzieję, a zwłaszcza na to, że teraz 3 razy się zastanowią, zanim sięgną po jakiś sklepowy shit.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Skutki uboczne...

              Wczoraj zauważyłam,  że M ma znowu ubytki tkanki w udzie i ramieniu. To efekt uboczny stosowania insuliny. Na razie są one bardzo małe, prawie niewidoczne gołym okiem, ale są. I nie znikną, a już na pewno nie same, wręcz przeciwnie, mogą się powiększyć. Diabetolog zaleciła nam smarowanie tych miejsc maścią sterydową i masaże.
              No i oczywiście już nie możemy jej tam zakładać wkłuć i podawać insy. A to niezbyt dobrze, bo im więcej miejsc do wkłuć, tym większa rotacja między nimi, czyli tym większe przerwy czasowe i tym więcej czasu na regenerację.
              Do tej pory kłuliśmy: prawe ramię, lewe ramię, prawe udo, lewe udo, prawy pośladek, lewy pośladek. Wkłucie zmieniamy co 3 dni, a więc każde z tych miejsc kłuliśmy co 18 dni. Teraz ten czas zmalał do 12 dni :(
              A jeszcze przecież potrzebujemy miejsca do sensora Libry....

              Przez 10 dni będę jej smarować miejsca z ubytkami maścią sterydową i robić masaże. Potem 6 tygodni przerwy i powtórka.
              Trzymajcie kciuki proszę, aby te zabiegi przyniosły spodziewane efekty.

              

wtorek, 18 sierpnia 2015

Armagedon

              Z soboty na niedzielę pojechałam z dziewczynami i moja psiapsiółą pod namiot, nad jezioro. Byłyśmy tam już przed południem i po rozbiciu namiotu zaraz na plaże poszłyśmy. Woda była ciepła, powietrze upalne, więc dziewczyny prawie non stop w  wodzie siedziały :)
              Dzięki dużej ilości ruchu M miała cały czas piękne cukry. Nie wkurzyło nas nawet odklejone wkłucie, bo przezornie zabrałam zapasowe. Na obiad wtrząchnęłyśmy niezdrowy fastfood, a cukry nadal były w normie :)
              Uwielbiam takie momenty... Super spędzałyśmy czas :)
              Chwilę przed 18 nagle zaczęło wiać. W sekundzie zrobiło się ciemno, a wiatr zamienił się w mały huragan, który rzucał nam piasek w oczy. W tempie ekspresowym pozbierałyśmy nasze rzeczy i uciekłyśmy do namiotu.
              M w namiocie zaczęła płakać ze strachu, bo faktycznie wesoło nie było. Namiot się na nas kładł, na szczęście wytrzymał tę niespodziewaną próbę i nie odfrunął. Trzeba było dobić kilka śledzi tylko ;)
             W końcu przyszła burza i zaczęło lać. I tu znowu namiot się sprawdził, bo mimo kilkugodzinnej ulewy nie przeciekł.
             Martwiłyśmy się bardzo o psiapsiółowego syna, który w błogiej niewiedzy wyruszył do nas na rowerze i po drodze zaskoczył go żywioł. Miał ogromne szczęście-dojechał do nas cały i zdrowy.
             Kilka km dalej pod namiotami był również mój syn z ekipą. Zwinęli "obóz" i jakiś życzliwy pan przewiózł ich razem z namiotami w bezpieczne miejsce.
             Rano naszym oczom ukazał się krajobraz po burzy: powalone ogromne drzewa i pływające w jeziorze dziesiątki połamanych gałęzi. Na polu namiotowym nie było też wody i prądu. Ale znowu była ładna pogoda, więc po zjedzeniu śniadania poszłyśmy na plażę.
             Ludzie o niczym innym nie rozmawiali, tylko o tej nawałnicy, która zostawiła po sobie obraz nędzy i rozpaczy, zwłaszcza w okolicznych miejscowościach. Na jeziorze poszukiwano dwóch mężczyzn, którzy w trakcie burzy pływali rowerkiem wodnym i rower ten znaleziono pusty. Ale na szczęście odnaleźli się żywi.
             Nawałnica popsuła nam biwakowanie i plażowanie, ale i tak to był bardzo fajny wypad i mam nadzieję, że będzie takich więcej, chociaż już pewnie nie w tym roku, bo lato nieuchronnie chyli się ku końcowi.

piątek, 14 sierpnia 2015

Dylemat

                 Rano, po śniadaniu wzięłam prysznic. Potem posiedziałam przy kompie. Potem zrobiłam obiad , nic wymyślnego- naleśniki. Po obiedzie posprzątałam chatę. Pot leje się ze mnie dosłownie, świeżo umyte włosy (i wyprostowane! ) kleją się do szyi ( i skręcają! ).
                 W związku z tym pytanie mam: niepotrzebnie się kąpałam, czy niepotrzebnie sprzątałam?


czwartek, 13 sierpnia 2015

Dzień dobry :)

             Dosłownie: dzień dobry! Mamy dzisiaj bardzo dobry humor, bo M cała noc i cały dzień dzisiaj ma piękne cukry :) A moje humory, nie wiem, czy Wam już pisałam, ściśle zależą od jej poziomów.
              W nocy nie było prądu, bo wreszcie po fali upałów przyszła porządna burza, a co za tym idzie, o 3 mierzyłam M cukier w egipskich ciemnościach. No ale od czego mamy smartfony?? Użyłam go jako latarki i dałam radę. Gluko pokazał 134, więc poszłam spać.
              Rano 96, po śniadaniu 98- no takie poziomy, to ja rozumiem :D
Fakt, że dziewczyny coś napadło i od 4h tańczą na xboxie z przerwami na picie i jedzenie. A skoro o jedzeniu mowa, to dzisiaj na obiad zaserwowałam drobiowe kotleciki z zieleniną i ziemniaczki. Nie miałam nic na surówkę, więc po prostu pokroiłam paprykę i kiszonego ogórka i już. Dip czosnkowy dopełnił całości.
              Teraz poobiednia sjesta, tzn ja mam, bo one wciąż tańczą...

środa, 12 sierpnia 2015

Bojkotujemy upały, czyli zimna kuchnia.

              Zimna kuchnia, to i zimny obiad. Moje pierwsze podejście do gazpacho. Już mam dość gotowania i pieczenia w te upały.
              Zrobiłam, chłodzi się w lodówce. Mi smakuje, ale czy zasmakuje zouzom małym i czy będą chciały to jeść, to zupełnie inna sprawa. Spróbuję je przekupić grzankami z masłem czosnkowym, które z kolei uwielbiają ;)
              No i jak zareagują panowie po powrocie z pracy??
Zouzy podeszły do "zupki" z pewną dozą nieśmiałości, ale już po spróbowaniu zapałały entuzjazmem do nowego obiadu. Grzanki z masłem czosnkowym dopełniły pysznej całości.
             Szkoda tylko, że dzisiaj od śniadania cukry z nami nie współpracują :/ cały czas 200 i 200 :/
Mam nadzieję, że po obiedzie się to ruszy, tzn spadnie. Eh...w takich momentach szczerze nienawidzę tej białej mendy!
            Nudzi mi się, więc będąc na fali postanowiłam zrobić jeszcze zdrowe lody. No i zrobiłam. Mega proste i szybkie w wykonaniu (nie licząc mrożenia oczywiście).

Lody Malinowe:

200g jogo nat. ZOTT
235g malin
10g cukru

        Wszystko to zmiksowałam blenderem i wrzuciłam do pudełka po lodach i do zamrażarki. Co jakiś czas wyjmę i przelecę znowu blenderem, żeby je trochę spulchnić.
        Cała taka porcja ma 3WW i 0,6WBT i 232kcal.

Lody borówkowe:

200g jogo nat. ZOTT
235 g borówek
10 g cukru

         Czynności do wykonania j.w.
         Cała taka porcja ma 3.6WW i 0,6WBT i 253 kcal.

Niestety nie będzie deserku. 2 godziny po obiedzie M na 268. FUCK.
         EDIT: O godzinie 18.30 po kolejnej korekcie wreszcie normalny poziom 118-pierwszy dzisiaj.
Lody zjedzone, były pyszne, chociaż nie zdążyły się do końca zmrozić, ale nam to nie przeszkodziło w pałaszowaniu ich. Zrobiłam jeszcze polewę czekoladową, no bo jak to lody owocowe bez polewy czekoladowej?
         Ok. Słońce zaszło, idziemy nad jezioro. 

niedziela, 9 sierpnia 2015

Na upały najlepszy jest....placek :D

               Tak, za oknem jakieś 40 w cieniu. Mamy więc dzisiaj maraton filmowy. Rolety zasłonięte, okna pozamykane, wiatraki chodzą non- stop.
               Małż zrobił pyszny obiad, m.in. pieczone ziemniaczki. Piekarnik grzał "tylko" przez godzinę, więc stwierdziłam, że jak pogrzeje jeszcze drugą godzinę, to w te upały będzie w sam raz ;)
I upiekłam placek na maślance ze śliwkami. Przepis wzięłam oczywiście z mojego ulubionego bloga Mojewypieki.com  Placek na maślance ze śliwkami      
                W oryginale ilości składników są podane na szklanki. W naszym domu, jak wiadomo, wszystko ważymy, więc wygląda to następująco:

Ciasto:
Mąka pszenna  500g
Cukier              185g
Olej  (u mnie rzepakowy)     117g
Jajka    3 szt      173g (waga bez skorupek)
Maślanka          222g
Śliwki               360g (waga bez pestek)

 Kruszonka:Cukier                     78g
Mąka pszenna       160g
Masło                      50g
Cukier wanilinowy  16g

W całym placku ważącym 1855g mamy:

80 WW, 20 WBT, 5210 kcal.





Uwaga! Placek po upieczeniu waży mniej, ok. 17% (woda odparowuje). Mój waży 1550g.




A wygląda tak:





    


  Obliczyć wymienniki, lub kalorie w jednym kawałku placka, można na dwa sposoby:
1.  Zważyć kawałek placka, który jest przeznaczony dla naszego słodziaka i z proporcji obliczamy ilość wymienników/kalorii.
2.  Pokroić cały placek na kawałki, policzyć, ile ich jest i podzielić ilość wymienników/kalorii z całego placka przez ilość kawałków. Ten sposób jest ciut mniej dokładny ;)

Smacznego! :)
               
  

sobota, 8 sierpnia 2015

Czas na nas, czyli gdzie są paski do gluko???

           Wszystko, co dobre, szybko się kończy. I nasz pobyt w Warszawie też niestety. Spakowałam nas, ogarnęłam chatkę, w której mieszkałyśmy, zostawiłam gospodarzom małe gifty.
           Sprawdziłam przed wyjściem sprzęt M i zobaczyłam, że ma 3 ostatnie paski w glukometrze. Sięgnęłam do walizki i struchlałam:  nie było pasków! 
           Przeryłam całą walizkę jeszcze raz, wyrzuciłam wszystkie spakowane już ubrania i rzeczy i nic! Nie wiem, jak to się stało, szykując się do wyjazdu sporządziłam listę (zawsze robię) i na tej liście były paski i byłam pewna, że je spakowałam. A jednak nie :/
           Ok, policzyłam do 3, ochłonęłam i mówię do M, że zostały nam 3 paski. Na szczęście była już po pomiarach pośniadaniowych, więc potrzebowałyśmy 1 pasek do pomiaru przed obiadem, 1 przed podwieczorkiem i 1 przed kolacją, czyli powinny nam starczyć, pod warunkiem, że po drodze nic się nie będzie działo.
           Dojechałyśmy na dworzec,a że miałyśmy prawie 2 godziny czasu do pociągu weszłyśmy do Pałacu Kultury i Nauki, żeby wjechać na taras widokowy. Niestety kolejka za biletami była tak długaśna, że zrezygnowałyśmy.
           Poszłyśmy do Złotych Tarasów, do Burger Kinga, w którym nasza noga jeszcze nie stanęła do tej pory, gdyż od takich miejsc stronimy ;)
           Stanęłam w kolejce do kasy, a dziewczyny zajęły stolik. Dałam znać M, żeby zmierzyła cukier...tia...widzę ją, jak idzie w moją stronę z miną zbitego psa i już wiedziałam: nałożyła zbyt małą próbkę krwi i pasek był do wyrzucenia...nerwy mi puściły, opierdzieliłam ją na czym świat stoi ( za co ją później przeprosiłam). Zmierzyła cukier kolejnym paskiem, cukier był w normie, ale został nam 1 pasek... Zamówiłyśmy frytki dla M, jakiegoś wielkiego cheesburgera dla K i mniejszego dla mnie, a do popicia pepsi light. Fuj, sama chemia, ale raz nie zawsze, dwa nie wciąż ;)
          Potem zjechałyśmy windą na peron i wsiadłyśmy do pociągu, gdy nadjechał.
          Fuksło nam się z miejscami, bo kupowałam bilety w necie i już nie było trzech miejsc obok siebie, ale
w pociągu okazało się, że były. Siedziałyśmy obok siebie do samego końca.Po wyjściu z pociągu okazało się, że miałyśmy godzinę czasu do autobusu, więc co tu robić?? Idziemy na lody! Ostatecznie zjadłyśmy frozen yoggurt- pyszne deserki z owocami, przed którymi M ostatnim paskiem zmierzyła cukier. Miała 108 :)
          Na kolację byłyśmy już w domu, w którym pasków mamy spory zapas. Uffff.....udało się :)        

Gwóźdź programu- fontanny!

Stolica - dzień czwarty part. II


            Uprzedzam: wpis jest długi, bo i dzień to był baaaaardzo długi :)
            Na piątek zaplanowałyśmy sobie wizytę w Łazienkach Królewskich, powłóczenie się po nich chowając się przed upałem w cieniu drzew, poczytanie książek być może, a potem przemieszczenie się do Multimedialnego Parku Fontann na multimedialne show.
            Ponieważ pokaz był dopiero o 21.30 nie spieszyłyśmy się z wyjściem z domu. Przed południem wsiadłyśmy w metro, które zawiozło nas na stację Politechnika. Stamtąd udałyśmy się na Plac Konstytucji. Aha! Wróć! 
            Po wyjściu z metra i zrobieniu kilku kroków K nagle woła: zobacz mamuś, tam jest TA tęcza, którą widziałam w tv!!! Skręciłyśmy w prawo, cyknęłam dziewczynom fotę z kontrowersyjną tęczą w tle i poszłyśmy dalej. Swoją drogą: dlaczego ludziom taka piękna tęcza przeszkadza, to ja nie wiem ;)
            Idziemy sobie Placem Konstytucji i mija nas kobieta, znana mi...pierwsza moja myśl: o! znajoma z mojego miasta rodzinnego, ale za chwilę olśnienie: przecież to jest bardzo znana polska aktorka! Nie wiedziałam, co zrobić i jak się zachować, ale wiedziałam, że nie chcę przepuścić jedynej takiej okazji. Zwłaszcza, że panią tę, jako aktorkę, bardzo cenię. No i podeszłam i przywitałam się, z panią Dorotą Kolak (bo to była ONA). Chwilkę porozmawiałyśmy, a rozmowa polegała na tym, że ja poprosiłam o zrobienie sobie z nami zdjęcia, a ona grzecznie odmówiła :P No cóż, trza uszanować....
           I tak czułam się jak głupia nastolatka - fanka Justina Biebera, która go właśnie zobaczyła ;)
           Znowu skręciłyśmy w prawo, tym razem w ulicę Piękną, miałyśmy nią dojść do miejsca, z którego widać budynek Sejmu. Jednak po drodze był Park Ujazdowski i nie było szans, żeby namówić moje dziewczyny na "parę kroków" dalej, gdy ujrzały możliwość odpoczynku w cieniu. Ok. Nie oszukujmy się, dla 8 i 10 latki Sejm żadną atrakcją nie jest, ale za to plac zabaw, to już i owszem :D
           Rozsiadłyśmy się na najbliższych ławkach, dziewczyny z książkami, ja z moim ukochanym kindlem i oddałyśmy się lekturze. Ale niedługo to trwało, bo K zobaczyła wiewiórkę, a M za chwilę plac zabaw. Plac był skąpany w słońcu, więc niedługo tam dziewczyny zabawiły, za to duuuuużo dłużej zabawiły przy zraszaczu, których kilka było w całym parku. Skakały przez niego i piszczały z radości, jak krople wody je "atakowały". Po 10 minutach były przemoczone do suchej nitki :D No i git. O to chodziło.
          Z Parku Ujazdowskiego przeszłyśmy do Placu na Rozdrożu, który jest rzut beretem od Łazienek Królewskich, ale nasze żołądki dawały nam znać, że jest pora obiadowa, więc jeden z zaczepionych przeze mnie przechodniów skierował nas na Marszałkowską do baru mlecznego, gdzie "pysznie i tanio można zjeść". No to poszłyśmy. Faktycznie daleko nie było, jakieś 15 minut drogi nad Trasą Łazienkowską.
          Trafiłyśmy bez problemu. Zamówiłam 2 obiady, bo porcje były ogromne. Najadłyśmy się nimi we trzy i jeszcze zostało trochę.....Faktycznie również polecam to miejsce, dają tam pyszne, tanie jedzonko w ogromnych porcjach :)
           Potem były już Łazienki,w  końcu......Zrobiłam dziewczynom obowiązkową fotę z Chopinem, (bo nie mógł nam odmówić) i zaległyśmy na najbliższych ławkach w zacienionym miejscu. Okupowałyśmy te dwie ławeczki przez ok. 1,5h, odpoczęłyśmy, jeszcze trochę połaziłyśmy po parku najpierw w poszukiwaniu lodów, a potem karpi o niezwykłych rozmiarach.....
           Znalazłyśmy jedno i drugie, a nawet trzecie, czyli alejkę z lampionami chińskimi, zwaną Aleją Chińską-fajny pomysł :) Lody pożarłyśmy my, a suche bułki przeznaczone dla karpi pożarły kaczki.....I tym to optymistycznym akcentem zakończyłyśmy naszą wizytę w tym urokliwym miejscu.
           Z Parku wyszłyśmy na ulicę Agrykola, przeszłyśmy nią do Szwoleżerów (na niej się mieszczą ambasady kilku państw), która nas zaprowadziła do ul. Czerniakowskiej-tam był "nasz" przystanek. Autobus linii 185 zawiózł nas prosto do Multimedialnego Parku Fontann. Ale o tym dowiedziałam się od pewnej młodej dziewczyny, która na zadane przeze mnie pytanie (po wyjściu z autobusu) jak mamy dojść do fontann, odpowiedziała: wystarczy przejść przez ulicę. Bo, jak się okazało, fontanny były vis a vis tegoż przystanku, zwanego Sanguszki :)
           To był ostatni etap naszej wędrówki po stolicy tego dnia i w ogóle. Pokaz zaczynał się o 21.30, a było 18.30, więc mieliśmy (razem ze znajomymi i ich dziećmi) trochę czasu jeszcze. Dzieciaki taplały się w fontannach przeznaczonych dla nich właśnie, bo upał nadal doskwierał.
           Wraz z upływem czasu tłum gęstniał, a my postanowiliśmy przenieść się na skarpę, ale ostatecznie usiedliśmy na murku największej fontanny (w sumie do dzisiaj nie wiem dlaczego) i tam już pozostaliśmy. A trzeba było pójść jednak na skarpę*.....
           Pokaz rozpoczął się punktualnie. Zalała nas feeria barw. Przy akompaniamencie znanych przebojów, głównie muzyki filmowej, podziwialiśmy wodne show. Piękne to było. Żadne słowa tego nie opiszą, dlatego musicie zobaczyć to sami, obowiązkowo przy okazji wizyty w stolicy. Na zachętę napiszę Wam, że wejście do Parku Fontann jest darmowe :)
           I jeszcze mała uwaga. Przez całą długość średnicy największej fontanny przechodzi dysza wodna-nie siadajcie na jej końcach jeśli nie chcecie być zlani litrami wody ;)
           *I druga mała uwaga: usiądźcie koniecznie na skarpie. Stamtąd jest widok po pierwsze na wszystkie fontanny ( my do jednej siedzieliśmy tyłem), a po drugie obrazy na ścianie wody wyświetlane są właśnie przodem do skarpy. My widzieliśmy je od tyłu ;)
           Pokaz trwał 30 minut, w sam raz, chociaż dla moich dzieci było oczywiście za krótko ;)
           Autobus nr 385 zawiózł nas do metra Politechnika i stamtąd wróciłyśmy już do domu.
Dawno nie byłyśmy tak wykończone, ale to było meeeega przyjemne zmęczenie :)
           

piątek, 7 sierpnia 2015

Zmęcz pospolity....

Stolica dzień czwarty

          Musicie mi wybaczyć kochani, ale nie mam siły na nic.....Jutro opiszę dzisiejszy dzień, który był również wspaniały i obfitował w wiele pozytywnych wrażeń :)
Wróciliśmy do domu po 23.00....
Dobranoc :*

czwartek, 6 sierpnia 2015

Muzeum Powstania i nie tylko :)

W stolicy- dzień trzeci.


        Upały nadal mają się bardzo dobrze. Temp. w cieniu sięga 40 kresek. Uffffff....... no letko nie jest, ale co tam- zwiedzamy dalej. Ale- zwiedzamy mądrze, bo w pomieszczeniach klimatyzowanych :D
        Wczoraj cały dzień w Koperniku, a dzisiaj kilka h w Muzeum Powstania Warszawskiego. Pojechałyśmy tam naszym ulubionym środkiem transportu, czyli metrem. Ok. 12.30 weszłyśmy do Muzeum i przeniosłyśmy się w świat wojny- świat strachu, bólu, wszechobecnej śmierci, ale też i w świat nie gasnącej nadziei, siły walki i honoru, jakiego dzisiaj próżno szukać u większości ludzi.
        Miałam obawy co do reakcji moich dziewczyn, jak to odbiorą, czy się nie będą nudzić, jęczeć i narzekać, jak to mają w zwyczaju??? Czy będą pytać co 5 minut"kiedy idziemy"????
         Przed wyjazdem próbowałam im przybliżyć historię II WŚ i Powstania Warszawskiego, ale widziałam, że to do nich w ogóle nie trafia (może dobrze, że nie zostałam pedagogiem ;) )
         Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie się "martwiłam". Dziewczyny były żywo zainteresowane.
Z zaciekawieniem słuchały opowieści powstańców "przez telefon", przyglądały się zdjęciom i eksponatom. Fajną zabawą było dla nich szukanie i kompletowanie kartek z kalendarza. Mamy wszystkie, i w domu je przeczytamy.
        Jednak zdecydowanie największe wrażenie zrobiło na nich, w Sali Małego Powstańca, opowiadanie chłopca  o swoim życiu podczas powstania-słuchały z zapartym tchem. Drugą rzeczą, która wywołała ciary u moich dzieci, było obejrzenie 6- minutowego filmu 3D - widok zbombardowanej Warszawy z lotu ptaka. Całość filmu dopełniała wyjątkowa muzyka.
        Mała dygresja: stojąc w kolejce, w oczekiwaniu na wejście do sali projekcyjnej widziałyśmy dzieci grające na swoich smartfonach i nie były to małe dzieci.....
        Trzecia rzecz, "to kanały". Moim zdaniem powinni jeszcze dodać tam "zapach" , jaki towarzyszył ukrywającym się w nich......
        Byłyśmy w drukarni, gdzie przemiły starszy podarował nam Biuletyn i usilnie, aczkolwiek bezskutecznie, próbował wytłumaczyć K znaczenie karykaturalnych rysunków, a drugi młodszy pan, pokazał nam, jak pracuje stara maszyna drukarska.
         Bardzo polecam odwiedzenie Muzeum każdemu powyżej 9 r.ż.
         Po skończeniu zwiedzania pojechałyśmy autem mojej koleżanki na Starówkę, gdzie zjadłyśmy obiad w Pizza Hut, bo nigdzie nie było tego, co dziewczyny chciały zjeść (cheesburger i zapiekanka).  Po wyjściu z restauracji poszłyśmy zobaczyć kolumnę Zygmunta i Zamek Królewski. Zrobiłyśmy obowiązkowe foty, a dziewczyny się schłodziły w kurtynach wodnych.
A potem pojechałyśmy na plac zabaw przy Parku Wilsona. Ten plac zabaw K i M określiły mianem "największego placu zabaw na świecie"
No był duży, ale bez przesady ;) Tam spędziłyśmy czas w bardzo miłym towarzystwie moich znajomych ze stolicy i wróciłyśmy "do domu". Metrem, jakby ktoś nie wiedział....
Chciałam jeszcze skoczyć do Tesco i troszku się zmartwiłam, spoglądając na zegarek, bo było po 21.
Ale miły pan nas poinformował, że z całkiem niedawno jeszcze, to Tesco było całodobowe i faktycznie tak było! Zapomniałam, że Warszawa, to nie nasza prowincja :)
        P.S. swoją drogą, samych miłych panów spotykam w tej naszej stolicy :)
        P.S. 2 wiecie, że tutaj metrowy konduktor sprawdza bilety chodząc między ludźmi na peronach i  w pociągach też??? No szok pani, szok!


       

Czasem każdy ma dość......

     Wczoraj spędziłyśmy super dzień. Ale niestety wieczór był mniej przyjemny,. Zmieniając M wkłucie musiałam trafić w naczynko (chyba), bo ją bardzo zabolało i się rozpłakała. Łzy jak grochy jej leciały, a ona mówiła
że ma "już" tego dość
że ma dość kłucia
że chce "już" być zdrowa
i dlaczego nikt jeszcze nie wymyślił lekarstwa na cukrzycę...
i że ona wie, że inne dzieci cierpią bardziej i że są gorsze choroby,
ale ona i tak chciałaby "już" wyzdrowieć

      I tak szlochała wtulona we mnie, a ja mogłam jedynie bardzo mocno się starać nie płakać razem z nią......
Na dodatek cukier przed kolacją miała 213, więc musiała odczekać z jedzeniem kolacji, co jej humoru bynajmniej nie poprawiło.
      Po kolacji siostra ją zabawiła lalkami i już jej się humor poprawił.
      Czasem każdy ma dość....

środa, 5 sierpnia 2015

Centrum Nauki Kopernik

W stolicy - dzień drugi .
     Tego dnia miałyśmy zaplanowane Centrum Kopernika.
Pojechałyśmy metrem do stacji Świętokrzyska, przesiadłyśmy się do drugiej nitki metra i za dwie stacje już byłyśmy w Koperniku. Jak zobaczyłam kolejkę po bilety, to zdębiałam, ale spoko, wzięłam wdech, czy dwa....
      Kupowałam bilety na KDR- Kartę Dużej Rodziny, a więc mogłam, a nawet musiałam skorzystać z kasy nr 4 lub 5. Te kasy były puste. tzn były w nich bilety, ale nie było ludzi :D
No i od tego momentu zaczęła się nasza przygoda z nauką. Nie będę opisywać szczegółów, bo tego każdy musi sam doznać, ale było superrrrr! Polecam każdemu, małemu, średniemu i dużemu. My byłyśmy tam od 10.30 do 19.00 i wyszłyśmy tylko dlatego, że zamykali......Moje dziewczyny zadowolone na maksa, ale po pokazie w Planetarium dopiero były zachwycone. Pokaz w technologii 3D robił wrażenie, to prawda :)
 Budowa DNA, czy układu słonecznego......to trzeba zobaczyć :)
      Niestety nie starczyło dla nas biletów na laborki :(
Odhaczam: do zrealizowania następnym razem, bo, że będzie następny raz-tego jestem pewna :)
Zdjęć mamy multum-aparat wyzionął ducha, ale my nie, pełne sił poszłyśmy nad Wisłę, przywitałyśmy się z Syrenką (mogłaby się ubrać, jak zauważyła moja M), posiedziałyśmy chwilę nad rzeką i ruszyłyśmy do "domu".
      Wysiadając z metra przy Tesco, zrobiłyśmy małe zakupy i poszłyśmy dalej. Trafiłyśmy już bez najmniejszych problemów, można by rzecz- z zamkniętymi oczami :)
Takie to jesteśmy stare wygi stolicowe, żadne metro i "inne"  nam nie straszne ;)

      P.S.  Komunikacja miejska w Warszawie jest mega super zorganizowana. Będę ją chwalić wszem i wobec. Jesteśmy tu dopiero 2 dni, a my- syskie cy- jesteśmy tą komunikacją zachwycone!
      Czy metro, czy autobusy, jeżdżą co chwilę. Na żaden z tych środków transportu nie czekałyśmy dłużej, niż 3 minuty. Serio całkiem. Te same bilety obowiązują na wszystko: i metro, i autobus, i tramwaj.  Co oznacza, że kupując bilet dobowy na ten przykład, możesz przez 24h jeździć wszystkimi w.w. środkami transportu :) Świetne rozwiązanie!

wtorek, 4 sierpnia 2015

W stolycy.....

       Dzisiaj  przyjechałyśmy do Warszawy, ja i moje córki dwie.
       Głównym powodem była wizyta u prof. Pańkowskiej, a przy okazji zobaczenie kawałka stolicy.
Dojechałyśmy pospiesznym z Berlina z 10-minutowym opóźnieniem, przez co musiałam przełożyć wizytę w Instytucie Diabetologii z 13tej, na 14tą. W ogóle na cud zakrawa, że tam dojechałyśmy nawet o 13.30 gdyż ponieważ (jak mawia mój mąż) zamiast na Dworcu Centralnym, wysiadłam troszkę wcześniej, na stacji Warszawa Zachodnia.....Muszę Wam o tym napisać, chociaż dobrze to o mnie nie świadczy:
         Wysiadłam z dziećmi, myśląc, że to główny i tak patrzę i i myślę: jakiś mały ten główny, a nawet bardzo mały....i nagle, błysk! W momencie, kiedy konduktor odgwizdał odjazd pociągu, odwróciłam się do niego i pytam twierdząco: to nie jest Centralny?? Na co on odpowiedział NIE oczywiście. No więc co mi było robić, zarządziłam odwrót i wskoczyłyśmy z dziewczynami z powrotem do pociągu :D
Uffffff........
          Zaliczyłyśmy wizytę u prof. Pańkowskiej - sławy polskiej diabetologii. Pani prof. nas pochwaliła za ładne cukry, trochę z dużo mamy spadków, więc zaproponowała nam zejście z bazy w niektórych godzinach i z przelicznika na obiad. Wprowadzimy zmiany po powrocie do domu i zobaczymy, co nam przyniosą.
           Poza tym poddała nam kilka fajnych pomysłów, które również wdrożymy będąc już w domu.
No i potwierdziła, że M jest wciąż w remisji :) prawie 2 lata od diagnozy i to jest super!
          W Instytucie udało nam się spotkać z przemiłą rodzinką z Katowic, również ofiarami "cichego zabójcy". To pierwsze nasze potkanie było krótkie, aczkolwiek mega pozytywne i mam nadzieję, że nie ostatnie :)
          Potem wróciłyśmy do Centrum i poszłyśmy do Pizza Hut na obiad. Przemiła pani postarała nam się o tabele wartości odżywczych w zamówionych frytkach z pieca i pizzy i sobie wszystko ładnie przeliczyłam i było w miarę ok. (tzn 2 godziny po posiłku M miała trochę ponad 200 :/ , ale po korekcie ładnie spadło na 98 :) )
          Jak już się posiliłyśmy, to chciałam wziąć dziewczyny do Pałacu Kultury i Nauki, który był o rzut beretem, ale one wykończone podróżą i upałem (jedyne 35 stopni) łaskawie pozwoliły sobie strzelić fotę na tle wyżej wspomnianego pomnika przyjaźni polsko-radzieckiej i dalej iść nawet nie myślały.
          Nasze mieszkanko użyczone przez moją wspaniałomyślną koleżankę mieściło się na Kabatach, a więc tam musiałyśmy się dostać. Już wiedziałyśmy, że najlepsza opcja to metro, ale nigdy nim nie jechałyśmy (jak przejść przez te cholerne bramki ;) ), no i nie miałyśmy biletów.

         Wyczytałam już wcześniej wszystko o biletach i zdecydowałam się kupić dobowe.
Idąc w stronę Pałacu Kultury zupełnie przypadkiem znalazłyśmy się u wejścia do Metra Kabaty :D
Przy tymże wejściu stał sobie biletomat. Ustawiłyśmy się w kolejce za młodą dziewczyną, która w jednej ręce trzymała puszkę z colą. Ta puszka jej przeszkadzała, więc poprosiła mnie o przytrzymanie jej podczas kupowania bilety, na co ja z ochotą przystałam. Ha! W ramach wdzięczności poprosiłam w.w. o pomoc w zakupie biletu dobowego. Pomogła. Kupiłyśmy ulgowy za pomocą karty płatniczej, mojej oczywiście i łaskawie pozwoliłam jej się oddalić, bo zauważyłam jej błagalny wzrok. A ja musiałam kupić jeszcze raz bilet dobowy, ale zwykły. No i kupiłam. Te bankomaty są tak intuicyjne, jak mało co, na szczęście :)
Po udanym zakupie biletów, w świetnych nastrojach weszłyśmy na stację metra by zmierzyć si,e z bezlitosnymi bramkami. Wiedziałam, że muszę włożyć do odpowiedniego otworu mój bilet, żeby bramka się otwarła i tak też zrobiłam. I bilet zniknął O_O
     No więc ja już spanikowana (gdzie jest mój świeżo zakupiony bilet do !@$#$#~#%! nędzy ), blada i spocona nagle widzę go wystającego sobie swobodnie z górnej części maszynerii bramkowej. Jest! Jest! Serio, bardzo się ucieszyłam. Wyjęłam bilet  i przepchnęłam jedną z córek przez barierki. Już z dużo mniejszą dozą nieśmiałości włożyłam drugi bilet i ten również zaraz wyskoczył górą! No wspaniały jest ten Świat :)
        Ok, przeszłyśmy przez bramki, to rura! do metra. Zeszłyśmy, spytałam kogoś, który peron na Kabaty, chociaż perony były tylko 2 i na jednym było napisane Młociny, a na drugim Kabaty właśnie ;) Ale skąd mnie było wiedzieć, że one jeżdżą tylko w jedną stronę??? No skąd, jak ja prosta kobieta ze wsi jestem???? Wolę się upewnić-narząd gębowy mam, to go używam, o.
         Zajechałyśmy na Kabaty, które są ostatnią stacją metra, więc nie można było jej przeoczyć na nasze szczęście. Wyszłyśmy z metra i nie wiedząc w którą stronę iść stanęłyśmy w miejscu trochę bezradnie. Starsza córka bezpardonowo usiadła sobie na środku chodnika, tłumacząc swoje poczynania zmęczeniem. Ok.
         U młodszej cukier w normie. Ok. Koleżanka nie odbiera. Ok. Zapytana staruszka, jak dojść do wskazanego miejsca powiedziała, że ona właśnie tam zmierza, więc nas zaprowadzi. Uwierzcie mi, że ciężko nam było za nią nadążyć. Kobiecina, mimo ok. 60 na karku i ogromnego upału poginała aż miło!  Moja K ledwo dawała radę, bo to raczej powolniak jest.
         Końcówka była prawie dramatyczna, bo wisząc z inną koleżanką na telefonie przeszłam właściwy blok, ale OSTATECZNIE dotarłyśmy do celu. Nawet nie wiecie, jaka byłam szczęśliwa. I moje dziewczyny też :)
          Odebrałyśmy klucze, poszukałyśmy właściwej klatki ( co nam zajęło kolejne 10 minut), pobłądziłyśmy na piętrach, więc jeździłyśmy windą w te i wew te, ale w końcu końców DOTARŁYŚMY!
         Aaaaaa, bo zapomniałam napisać, że ja po calusieńkiej Warszawie biegałam z walichą, no. Nie była ona jakaś wielka, ale ciężka. Ale nie tyle nawet o te kg chodzi, co o moją sklerę, bo wciąż musiałam pamiętać, że ją mam, żeby jej nigdzie nie zostawić.
         W końcu mogłam zrzucić swe brzemię :)
         Więc jak już zrzuciłam wszystkie  bagaże i mogłam odpocząć, to mi się przypomniało,że nie mogę odpoczywać jeszcze, bo nie mam zrobionych zakupów. No więc dziewczyny na plac zabaw (osiedle strzeżone, zamknięte), a ja na zakupy do sklepiku pod blokiem. Poczyniwszy stosowne  zakupy, wróciłam do "domu", po drodze zgarniając dziewczyny.
       A jeszcze muszę Wam wspomnieć, że K pomna tego, że jadłyśmy wcześniej mega kaloryczny obiad, wymyśliła M różne konkurencje, w których M musiała biegać, skakać itp. Super siora, dzięki niej M "zgubiła" cukier, po powrocie do domu miała piękne 98 :)
Potem była kolacyjka i spanko.
Dałam radę ;)

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Warszawka wita

Jutro wyjeżdżamy do stolicy na kilka dni. Głównym powodem jest wizyta w Instytucie Diabetologii u prof Pańkowskiej - sławy polskiej diabetologii. A jak już tam będziemy, to zostaniemy na kilka dni, bo mam tak wspaniałe koleżanki, że jedna z ich udostępniła nam swoje mieszkanie, grzech nie skorzystać :)

Pakuję siebie i dziewczyny i robię, co mogę, żeby w 1 walizkę się zapakować, bo samej z 2 dzieci i 2 walizkami, to trochę nie bardzo :wacko: :wacko:
Trzymajcie za mnie kciuki, żebym nie zginęła w tej Warszawie. Najbardziej się obawiam jutrzejszego dnia, bo będę się spieszyć na wizytę do instytutu i to wszystko w tym upale i z bagażami.
No i trzymajcie cukry za cukry M też, co by nam tego wyjazdu nie popsuły :)
Buziole, odezwę się po powrocie.