wtorek, 4 sierpnia 2015

W stolycy.....

       Dzisiaj  przyjechałyśmy do Warszawy, ja i moje córki dwie.
       Głównym powodem była wizyta u prof. Pańkowskiej, a przy okazji zobaczenie kawałka stolicy.
Dojechałyśmy pospiesznym z Berlina z 10-minutowym opóźnieniem, przez co musiałam przełożyć wizytę w Instytucie Diabetologii z 13tej, na 14tą. W ogóle na cud zakrawa, że tam dojechałyśmy nawet o 13.30 gdyż ponieważ (jak mawia mój mąż) zamiast na Dworcu Centralnym, wysiadłam troszkę wcześniej, na stacji Warszawa Zachodnia.....Muszę Wam o tym napisać, chociaż dobrze to o mnie nie świadczy:
         Wysiadłam z dziećmi, myśląc, że to główny i tak patrzę i i myślę: jakiś mały ten główny, a nawet bardzo mały....i nagle, błysk! W momencie, kiedy konduktor odgwizdał odjazd pociągu, odwróciłam się do niego i pytam twierdząco: to nie jest Centralny?? Na co on odpowiedział NIE oczywiście. No więc co mi było robić, zarządziłam odwrót i wskoczyłyśmy z dziewczynami z powrotem do pociągu :D
Uffffff........
          Zaliczyłyśmy wizytę u prof. Pańkowskiej - sławy polskiej diabetologii. Pani prof. nas pochwaliła za ładne cukry, trochę z dużo mamy spadków, więc zaproponowała nam zejście z bazy w niektórych godzinach i z przelicznika na obiad. Wprowadzimy zmiany po powrocie do domu i zobaczymy, co nam przyniosą.
           Poza tym poddała nam kilka fajnych pomysłów, które również wdrożymy będąc już w domu.
No i potwierdziła, że M jest wciąż w remisji :) prawie 2 lata od diagnozy i to jest super!
          W Instytucie udało nam się spotkać z przemiłą rodzinką z Katowic, również ofiarami "cichego zabójcy". To pierwsze nasze potkanie było krótkie, aczkolwiek mega pozytywne i mam nadzieję, że nie ostatnie :)
          Potem wróciłyśmy do Centrum i poszłyśmy do Pizza Hut na obiad. Przemiła pani postarała nam się o tabele wartości odżywczych w zamówionych frytkach z pieca i pizzy i sobie wszystko ładnie przeliczyłam i było w miarę ok. (tzn 2 godziny po posiłku M miała trochę ponad 200 :/ , ale po korekcie ładnie spadło na 98 :) )
          Jak już się posiliłyśmy, to chciałam wziąć dziewczyny do Pałacu Kultury i Nauki, który był o rzut beretem, ale one wykończone podróżą i upałem (jedyne 35 stopni) łaskawie pozwoliły sobie strzelić fotę na tle wyżej wspomnianego pomnika przyjaźni polsko-radzieckiej i dalej iść nawet nie myślały.
          Nasze mieszkanko użyczone przez moją wspaniałomyślną koleżankę mieściło się na Kabatach, a więc tam musiałyśmy się dostać. Już wiedziałyśmy, że najlepsza opcja to metro, ale nigdy nim nie jechałyśmy (jak przejść przez te cholerne bramki ;) ), no i nie miałyśmy biletów.

         Wyczytałam już wcześniej wszystko o biletach i zdecydowałam się kupić dobowe.
Idąc w stronę Pałacu Kultury zupełnie przypadkiem znalazłyśmy się u wejścia do Metra Kabaty :D
Przy tymże wejściu stał sobie biletomat. Ustawiłyśmy się w kolejce za młodą dziewczyną, która w jednej ręce trzymała puszkę z colą. Ta puszka jej przeszkadzała, więc poprosiła mnie o przytrzymanie jej podczas kupowania bilety, na co ja z ochotą przystałam. Ha! W ramach wdzięczności poprosiłam w.w. o pomoc w zakupie biletu dobowego. Pomogła. Kupiłyśmy ulgowy za pomocą karty płatniczej, mojej oczywiście i łaskawie pozwoliłam jej się oddalić, bo zauważyłam jej błagalny wzrok. A ja musiałam kupić jeszcze raz bilet dobowy, ale zwykły. No i kupiłam. Te bankomaty są tak intuicyjne, jak mało co, na szczęście :)
Po udanym zakupie biletów, w świetnych nastrojach weszłyśmy na stację metra by zmierzyć si,e z bezlitosnymi bramkami. Wiedziałam, że muszę włożyć do odpowiedniego otworu mój bilet, żeby bramka się otwarła i tak też zrobiłam. I bilet zniknął O_O
     No więc ja już spanikowana (gdzie jest mój świeżo zakupiony bilet do !@$#$#~#%! nędzy ), blada i spocona nagle widzę go wystającego sobie swobodnie z górnej części maszynerii bramkowej. Jest! Jest! Serio, bardzo się ucieszyłam. Wyjęłam bilet  i przepchnęłam jedną z córek przez barierki. Już z dużo mniejszą dozą nieśmiałości włożyłam drugi bilet i ten również zaraz wyskoczył górą! No wspaniały jest ten Świat :)
        Ok, przeszłyśmy przez bramki, to rura! do metra. Zeszłyśmy, spytałam kogoś, który peron na Kabaty, chociaż perony były tylko 2 i na jednym było napisane Młociny, a na drugim Kabaty właśnie ;) Ale skąd mnie było wiedzieć, że one jeżdżą tylko w jedną stronę??? No skąd, jak ja prosta kobieta ze wsi jestem???? Wolę się upewnić-narząd gębowy mam, to go używam, o.
         Zajechałyśmy na Kabaty, które są ostatnią stacją metra, więc nie można było jej przeoczyć na nasze szczęście. Wyszłyśmy z metra i nie wiedząc w którą stronę iść stanęłyśmy w miejscu trochę bezradnie. Starsza córka bezpardonowo usiadła sobie na środku chodnika, tłumacząc swoje poczynania zmęczeniem. Ok.
         U młodszej cukier w normie. Ok. Koleżanka nie odbiera. Ok. Zapytana staruszka, jak dojść do wskazanego miejsca powiedziała, że ona właśnie tam zmierza, więc nas zaprowadzi. Uwierzcie mi, że ciężko nam było za nią nadążyć. Kobiecina, mimo ok. 60 na karku i ogromnego upału poginała aż miło!  Moja K ledwo dawała radę, bo to raczej powolniak jest.
         Końcówka była prawie dramatyczna, bo wisząc z inną koleżanką na telefonie przeszłam właściwy blok, ale OSTATECZNIE dotarłyśmy do celu. Nawet nie wiecie, jaka byłam szczęśliwa. I moje dziewczyny też :)
          Odebrałyśmy klucze, poszukałyśmy właściwej klatki ( co nam zajęło kolejne 10 minut), pobłądziłyśmy na piętrach, więc jeździłyśmy windą w te i wew te, ale w końcu końców DOTARŁYŚMY!
         Aaaaaa, bo zapomniałam napisać, że ja po calusieńkiej Warszawie biegałam z walichą, no. Nie była ona jakaś wielka, ale ciężka. Ale nie tyle nawet o te kg chodzi, co o moją sklerę, bo wciąż musiałam pamiętać, że ją mam, żeby jej nigdzie nie zostawić.
         W końcu mogłam zrzucić swe brzemię :)
         Więc jak już zrzuciłam wszystkie  bagaże i mogłam odpocząć, to mi się przypomniało,że nie mogę odpoczywać jeszcze, bo nie mam zrobionych zakupów. No więc dziewczyny na plac zabaw (osiedle strzeżone, zamknięte), a ja na zakupy do sklepiku pod blokiem. Poczyniwszy stosowne  zakupy, wróciłam do "domu", po drodze zgarniając dziewczyny.
       A jeszcze muszę Wam wspomnieć, że K pomna tego, że jadłyśmy wcześniej mega kaloryczny obiad, wymyśliła M różne konkurencje, w których M musiała biegać, skakać itp. Super siora, dzięki niej M "zgubiła" cukier, po powrocie do domu miała piękne 98 :)
Potem była kolacyjka i spanko.
Dałam radę ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz