Blog o nas...naszej rodzince, naszym życiu, marzeniach. O spełnianiu tych marzeń, o walce z chorobą i życiu prawieżenormalnie mimo choroby, czyli z cukrzycą W TLE. O naszych podróżach i o naszej kuchni. Zapraszam do lektury :)
czwartek, 16 lipca 2015
U lekarza
M -biedula, ostatnio ma pecha i bez przerwy coś ją dopada. Jak nie wrośnięty kolczyk, który jej wyciągali na żywca, bo stan zapalny i znieczulenie nie działa, to teraz to gówno.
Zaczęło się niewinnie od niewielkiej zmiany, guzka, którą zignorowałam, mea culpa. Nagle zmiana zaczęła się zmieniać z dnia na dzień i boleć. Więc poszłyśmy do naszego lekarza rodzinnego i pediatry w jednej osobie. Lekarz ów stwierdził, że tam ewidentnie coś się zbiera, wystarczy przekłuć i wycisnąć i z tymi słowy wysłał nas piętro niżej do gabinetu zabiegowego.
Tam pani pielęgniarka posmarowała guzka lignocainą, odczekała całe 5 minut (!) i wzięła do rąk igłę. A ręce jej się tak trzęsły, że czuwałam tylko, żeby M w oko nie dziabnęła. No i wkłuła się niby dobrze, ale nic, a nic z tego tworu nie wyleciało, oprócz krwi, rzecz jasna. M to bolało, więc dłużej jej nie męczyliśmy. Wróciłam do pana dra powiedzieć, że jego misterny plan spalił na panewce, co go niezmiernie zdziwiło. Powiedział, że mamy wrócić po weekendzie, a był czwartek. No ok, ja lekarzem nie jestem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz